Zwykłam twierdzić, że lepiej czytać nawet słabe książki, niż nie czytać nic. Po przeczytaniu „Wywrotowych Żon”, zaczyna kiełkować we mnie podejrzenie, że mogę nie mieć racji…
Główna bohaterka Anni, związana od dziesięciu lat ze swoim partnerem Miką, zaczyna kontestować wzajemne uczucia, schematy w jakich funkcjonuje para i społeczne oczekiwania wobec ludzi decydujących się na małżeństwa. Aby dać sobie więcej czasu nim przyjmie lub odrzuci oświadczyny Miki, decyduje się odwiedzić mieszkającą w Nowym Yorku przyjaciółkę i w otoczeniu miejsc znanych z popularnych komedii romantycznych, poszukać odpowiedzi na pytanie, czy idealna miłość jest możliwa, i czy żyjąc w małżeństwie ma szansę odnaleźć szczęście i czerpać z życia satysfakcję?
Sam zamysł książki nie jest zły. Rozważanie oczekiwań wobec par stawianych im przez znajomych, rodziców i współczesnych specjalistów od życia, obnaża ich nierealność i bezsens uporczywego ścigania idealnych wizerunków spełnionej miłości.
Postacie kreowane przez Kilkku, mają nawet jakiś potencjał. Matka Annii – pastor, przywiązana do obrazu małżeństwa rodem z niedzielnych kazań, Jenna koleżanka Anni, kreująca w mediach społecznościowych, perfekcyjny wizerunek własnego stadła i wreszcie w Głośnej opozycji do entuzjastek stałych związków, – przyjaciółka Anni Irene, kobieta samowystarczalna, finansistka, reagująca niemal alergicznie na frazę „Żyli długo i szczęśliwie.”
Skoro zatem wszystko mogło pójść całkiem dobrze, czemu poszło tak źle? Główną przyczyną jest z pewnością bardzo słaby warsztat literacki autorki. Bohaterowie są kompletnie jednowymiarowi. Niczym nie zaskakują i nic ich nie ubarwia. tkwią, jacy są do cna powtarzalni, w na wskroś przewidywalnych schematach zachowań. Dialogi są tak sztuczne i pozbawione jakiejkolwiek dynamiki, iż odnosiłam wrażenie, że poszczególne postacie nie różnią się niczym, oprócz płci. Najbardziej irytująca jest jednak sama główna bohaterka. Kompletnie pozbawiona osobowości, do cna infantylna i bezbrzeżnie głupia. ciągnące się całymi minutami jej chaotyczne wywody są z całą pewnością ostatnim gwoździem do tej lichej trumny. podążanie za Akcją książki przypomina uczestnictwo w wycieczce objazdowej, mającej na celu opisanie możliwie wielu miejsc i niewprawne doklejenie do nich poszczególnych wydarzeń.
Na osobny opis zasługuje wstrząsająca interpretacja zaserwowana czytelnikom przez Panią Annę Cieślak. To, że błędnie czyta Fińskie nazwiska, imiona i nazwy, wskazuje jedynie, że widocznie lubi komplikować sobie życie. Gdyby czytała je tak jak zostały napisane, robiłaby to poprawnie. Z angielskimi nazwami, mimo iż te występujące w książce, powszechnie funkcjonują w zbiorowej świadomości, też nie najlepiej sobie radzi. Niestety chyba ogólnie głośne czytanie, nie jest jej mocną stroną. Takie kwiatki jak: hasła miasta (hałas) i Przypakowani mężczyźni (przypadkowi) Trafiają się właściwie w każdym odcinku.Ponieważ przez moje czytelnicze sądy przewija się jeśli nie 100, to około 90% Fińskiej literatury tłumaczonej na język Polski, Do tej pory byłam zdania, że to co się przekłada, trzyma jeśli nie bez wyjątku dobry, to przynajmniej przyzwoity poziom. Zatem moje rozczarowanie, a w jego następstwie rozgoryczenie było naprawdę spore. Reasumując, gdyby wpadły Wam w ręce Nieszczęsne „żony” Odłóżcie je bez czytania i bez żalu. Idźcie z dziećmi na sanki, ze znajomymi do pubu, z psem na spacer. Idźcie nawet odwiedzić teściową. Gwarantuję, że lepiej spożytkujecie czas niż czytając tego gniota.