Steven Galloway – „Wiolonczelista z Sarajewa”

Jeśli ktoś wątpi, że Wojna w której brat staje na przeciwko brata a sąsiad z dnia na dzień staje się wrogiem, jest niemożliwa w naszych czasach i w doświadczonej konfliktami Europie, Niech cofnie się pamięcią o ćwierć wieku i wraz z autorem tej opowieści, zanurzy się w koszmarze oblężonego Sarajewa.

Książka skupia się na losach czworga bohaterów, których wojna zastaje w zwykłych momentach życia, odbierając im nie tylko normalność i poczucie bezpieczeństwa ale zwyczajny
kontakt z najbliższymi, tak prozaiczne kwestie jak możliwość pracy a przede wszystkim, przekonanie, że rzeczy piękne i wartościowe były im dane raz, na
zawsze.

Autor z wyczuciem i wiernie oddaje sytuację ludzi zmuszonych egzystować w mieście skazanym na powolną zagładę. Jednak w towarzyszącym im zwątpieniu
pojawia się ktoś, kto nie pozwala zapomnieć że choć w piekle wojny domowej bardzo trudno pozostać człowiekiem, warto jednak próbować. To wiolonczelista
grający Adagio Albinoniego przez 22 dni, by uczcić pamięć ludzi, którzy zginęli, stojąc w kolejce po chleb. W nieodgadniony sposób, piękno muzyki nie tylko
zmiękcza twarde serca snajperów ale sprawia, że ludzie wspominając minione szczęśliwe dni, gotowi są wierzyć i marzyć, że nawet jeśli te przyszłe nie będą
już tak dobre to będą chociaż lepsze, a przede wszystkim po prostu nadejdą.

Mnie historia wiolonczelisty urzekła kiedy tylko usłyszałam o niej po raz pierwszy.
Może człowiek ów nie ocalił nikogo od śmierci ale dał innym coś w ich sytuacji bezcennego, nadzieję. Książka jest napisana subtelnie, a autor bardzo zajmująco
opisuje emocje poszczególnych bohaterów. Nie epatuje krwawymi scenami bo i bez tego smutku i cierpienia wystarczy by przerazić i przygnębić czytelnika.

Mnie ta książka nauczyła szanować i traktować bez pogardy i agresji ludzi z którymi kompletnie się nie zgadzam, bo ważniejsze jest przecież to, co nas
łączy.