Jak co roku, gdy za oknem jeszcze szaro, buro i ponuro człowiek myśli z nadzieją o długich, letnich i pełnych słońca dniach. A że czas na urlop krótki a miejsc, które chcielibyśmy odwiedzić mnóstwo, Jak zwykle z dużym wyprzedzeniem, rozpoczęliśmy rozważania gdzie też spędzić tegoroczne wakacje.
W biurach ofert zatrzęsienie, lecz niewiele takich, które z powodu naszych ograniczeń spełniałyby w zupełności nasze oczekiwania. Wreszcie trafiliśmy na ciekawą ofertę biura Rainbow Tour. Wydała się nam ona o tyle interesująca, iż w trakcie 15 dni pozwalała na wypoczynek w dwóch miejscach: W portugalskiej wiosce Cabanas i Na hiszpańskiej wyspie Isla Cristina. Obydwa leżą na Atlantyckim Wybrzeżu Costa de la Luz i są oddalone od siebie o około godzinę jazdy co sprawia, iż transfer pomiędzy nimi nie jest męczący. Oba oferowane hotele były niewielkie, zlokalizowane w odległości około 300 metrów od nabrzeża, położone w cichej i odludnej okolicy, pośród lasków piniowych. O tym, że do drugiego z nich ostatecznie nie trafiliśmy szerzej napiszę później Na początek jednak, zajmę się bardzo emocjonującą podróżą, która dzięki „wspaniałej” linii Enterair, okazała się być niepowtarzalnym doświadczeniem.
Up up and away!
wylot Był zaplanowany z lotniska w Pyrzowicach na godzinę 8:25 a przylot do Faro na cztery godziny później. Jak się potem okazało w samolocie spędziliśmy nie cztery a niemal 7 godzin.
Nic nie zwiastowało koszmaru gdy podekscytowani w towarzystwie naszych sympatycznych asystentów, zmierzaliśmy do samolotu. Ani trochę nie zaniepokoił nas fakt, że wsiadamy do niego przy hangarze technicznym. Uwagi asystentów, że samolocik jeszcze nie został do końca przemalowany po poprzednim właścicielu, Rosyjskiej linii Orenair, też nie wzbudziły naszych obiekcji, traktowaliśmy je z rozbawieniem na równi z żartami, że w prawdzie skrzydełko jest nadkruszone, jednak na pewno szczęśliwie dolecimy. Teraz zastanawiam się, czy były to zawoalowane próby ostrzeżenia nas czy podświadome próby przygotowania na trudności. Na nic się one jednak zdały. Pełni entuzjazmu zajęliśmy nasze miejsca i oczekiwaliśmy na start.
Tym, co od razu zwróciło moją uwagę był fakt, iż w samolocie było piekielnie duszno i ciasno, Pełno ludzi 2 rzędy dostawione jak nic. Zatem startujemy, tu jeszcze wszystko idzie gładko. Boeing wznosi się jednak tylko do pewnego momentu. Wyrównuje lot i leci na wysokości na której nawet ja widząc tyle ile widzę przez cały czas mogę oglądać przesuwające się pod nami krajobrazy. Mimo, że o lataniu wiem tyle, ile świnia o gwiazdach, Mówię do Piotra, że coś jest nie halo, bo Wyrównaliśmy lot a ciągle jeszcze dobrze widzę ziemię pod nami. On mi odpowiada, że mam się uspokoić bo zaraz na pewno będziemy się dalej wznosić. Po chwili jednak słyszymy stewardessę, komunikującą, że z przyczyn technicznych, czeka nas awaryjne lądowanie i wracamy do Katowic. I tyle, żadnej informacji, czy mamy się jakoś przygotować, czy usterka jest poważna, czy to jakiś drobiazg wymagający krótkiej naprawy. Jak nie trudno się domyślić, przez pokład przebiega szmer zaniepokojenia, a potem zapada cisza, jakiej, życzyłabym sobie przez resztę lotu. Po 15 minutach bez większych perypetii dotykamy pasa, z którego startowaliśmy 45 minut temu.
Oddychamy z ulgą, Przedwczesną. Dla jednej z pasażerek taki obrót spraw okazał się być ponad jej siły, zabiera ją karetka. Powiedziano nam, że mamy zostać w samolocie. Na zewnątrz 30 stopni, w środku wyłączone nawiewy. I tak przez dwie godziny stoimy w pełnym słońcu w nagrzewającej się coraz bardziej aluminiowej puszce, za pociechę mając jedynie informację, że usterka nie jest poważna i że na pewno niedługo polecimy.
rozważamy co robić dalej, wysiadać czy zostać. Pytamy stewardessę o możliwość rezygnacji z lotu, wszak nasze życie jak nieznośne by się nam czasem nie wydawało jest jednak warte więcej niż cena jaką zapłaciliśmy za urlop. Odpowiedź jest taka jakiej się spodziewaliśmy. Słyszymy o konieczności,: odnalezienia naszych bagaży i o tym, że w sumie nic się takiego nie stało, że nie warto rezygnować z urlopu. Chwilowo odpuszczamy, Biorę sprawy we własne ręce. Pod pozorem zaczerpnięcia świeżego powietrza idę do przedsionka gdzie stewardessy rozmawiają z pilotem. Ten wyłuszcza im, że sprawa dotyczy wymiany jakiejś części. Część już jest, mechanicy pracują i mniej więcej za godzinę startujemy na nowo. Pilot spokojny, 50 plus, budzący zaufanie. Wracam na miejsce i po moim „raporcie” Decydujemy się zostać. Ponowny start przebiega spokojnie, jednak Wszyscy jesteśmy dosłownie wykończeni panującym upałem, a przed nami jeszcze 4 godziny podróży, po upływie których, szczęśliwie docieramy do faro.
Kiedy przez kwadrans po wylądowaniu czekamy na schody, ludziom najzwyczajniej w świecie puszczają nerwy. Z jednej strony, żal mi stewardess ale z drugiej pracują w linii, która naraziła nas na takie niedogodności i rozumiem też pasażerów którzy w końcu dosłownie się zagotowali. żeby nie wracać w dalszej części do wątku przewoźnika pozwolę sobie nadmienić, że powrotna podróż, chociaż obyła się bez przymusowego lądowania, Nie należała niestety również do przyjemnych. Tuż po starcie, W samolocie zaczęło dosłownie brakować powietrza. Do dekompresji szczęśliwie nie doszło. Ale w przeciągu dosłownie minuty rozdzwoniły się wszystkie dzwonki, włączane od ogona do dziobu. Stewy biegały po pokładzie jak oszalałe w końcu dotarły i do nas, na nasze pytanie dla czego zrobiło się tak piekielnie duszno odpowiedziały, że to przejściowe i że już poprosiły kapitana o to, by zwiększył dopływ powietrza.
Nie będę się tu już rozpisywać co myślę o stanie technicznym i kondycji tych samolotów. Dość powiedzieć, że ten sam, którym wracaliśmy piętnastego czerwca, dzień później, zawracał na Korfu i utknął tam na 9 godzin. Piszę o tym ku przestrodze dla przyszłych turystów mających lecieć z tym przewoźnikiem. Ja Oprócz wyboru hotelu i miejscowości, w pierwszej kolejności będę pytała o przewoźnika jakiego oferuje biuro podróży i jeśli będzie to Enterair na taką ofertę na pewno się nie zdecyduję, choćby inne kwestie były nie wiem jak zachęcające.
Dziwne urocze Cabanas
Cabanas to maleńka wioska rybacka Położona nad brzegiem rzeki Formosy. Co ciekawe płynie ona wzdłuż wybrzeża Atlantyku. Rzekę od oceanu oddziela szeroka może na 300m. Piaszczysta łacha, porośnięta morską trawą. Piasek na plażach jest drobny i jasny, a możliwość kąpania się z jednej strony w słonej a z drugiej w słodkiej wodzie, stanowi dodatkową atrakcję.
Zarówno z wioski jak i z hoteli turystów na plażę dowożą wodne taksówki. Hotelowe pływają od 8:00 rano do 18:wieczorem. Jeśli przegapimy ostatnią, przyjdzie nam niestety pokonać Formosę w pław. Nie jest to niebezpieczne, gdyż toczy ona swe ciepłe wody niezwykle leniwie. a i rzeczy zabrane ze sobą na plażę można zostawić w jakimś ustronnym miejscu. Czasem rano, idąc przez łachę wyłożoną płytkami dróżką widzieliśmy pozostawione przy niej złożone parasole, sprzęt sportowy, czy dziecięce pontony i wodne zabawki. Najwyraźniej komuś nie chciało się taszczyć codziennie całego tego kramu w tę i z powrotem.
Sama plaża jest dzika, i bardzo szeroka. z niewielką infrastrukturą w postaci nielicznych leżaków i czynnego w wysokim sezonie mini baru. Zejście do wody jest łagodne z dobrze zaznaczoną, wyrzuconymi muszlami linią przypływu. Pływy oceanu utrzymują się w cyklu sześciogodzinnym z ciszą trwającą około kwadransa. bywają jednak dość gwałtowne zwłaszcza w wietrzne dni. Lepiej wtedy mieć się na baczności. Ja swoją niefrasobliwość przypłaciłam utratą sukienki. Ponieważ z naszego hotelu było słychać przypływy, wydedukowaliśmy sobie, że powinien się zacząć gdzieś po 12 w południe. Ponieważ na plażę dotarliśmy przed 11 zdecydowaliśmy położyć się na razie w strefie pływów póki co idealnie równej i zupełnie suchej. miało to też tę dobrą stronę, iż nie musiałam się ruszać żeby nawigować Piotra brodzącego w wodzie. Przy leniwej pogawędce i zachwytach nad urokiem plaży, godzinka minęła jak z bicza strzelił i nagle, z miłego odrętwienia, wyrwało nas liźnięcie w pięty nadciągającego przypływu. Oczywiście czym prędzej zaczęliśmy zbierać w popłochu nasze rzeczy, niestety może po 20 sekundach zobaczyłam jak wyjątkowo żarłoczna fala zmywa moją sukienkę, której nie zdążyłam jeszcze podnieść. No cóż lenistwo i wygodnictwo najwyraźniej nie popłaca.
W kontekście plaży i oceanu obawialiśmy się dwóch rzeczy, Po pierwsze tego, że plaża będzie zatłoczona, gdyż region Algarve to najchętniej odwiedzany rejon Portugalii. A po drugie tego, że w czerwcu woda w oceanie będzie zimna. Na szczęście obawy okazały się bezpodstawne. Plaża była tak duża, że mimo iż entuzjastów słonecznych kąpieli było naprawdę wielu, lokowali się od siebie w pewnym oddaleniu. Co do temperatury wody, to nie wiemy czy sprawiły to majowe czterdziestostopniowe upały, które nawiedziły południe Portugalii, czy przyczyną było to, że od nabrzeża można było iść w głąb oceanu niemal 20metrów i nie zanurzyć się nawet po szyję, i na tej to płyciźnie woda się błyskawicznie ogrzewała. Dość, że czasem mieliśmy wrażenie, iż woda w Formosie była chłodniejsza od tej w Atlantyku.
Sama wioska, to Jedna główna ulica, wzdłuż której po jednej stronie rozlokowane są sklepiki z pamiątkami, kawiarnie i restauracje. a po drugiej ciągnie się molo. Dobrze czytacie, molo to przedziwne nie wychodzi w wodę nawet na deseczkę. Ciągnie się przez całą długość deptaku wzdłuż brzegu Formosy. Są na nim ustawione: ławeczki, parasolki i przystań dla wodnych taksówek (płatnych).
W sklepikach znaleźć można wszystko to, co jest absolutnie niezbędne na plaży i w wodzie: Parasole plażowe 15 euro, stroje kąpielowe i wszelkiego rodzaju pływające ustrojstwa dla dzieci. Oczywiście pełno jest tam również galanterii made in china tj. butów na jedno wyjście, sukienek na jedno pranie i koralików, bransoletek oraz wisiorków w najgorszym z możliwych gustów. Jedyną rzeczą, którą udało mi się zakwalifikować jako sensowną pamiątkę, były szaliki z prawdziwego jedwabiu, maleńkie i cieniutkie za 18 euro sztuka, za to w przepięknych żywych, letnich kolorach. Kupiłam sobie 3 bo nie umiałam się zdecydować na jeden, który podobałby mi się najbardziej. Niebieskiego niestety nie było. jednak ponieważ pytałam o taki właśnie i wcześniej kupiliśmy u tego samego sprzedawcy niebieski parasol, widząc nas z daleka wołał do nas zawsze, Hey blue!
W kawiarenkach można było się napić mocnej, aromatycznej portugalskiej kawy, której ceny różniły się, co ciekawe w zależności od miejsca a nie od rodzaju. Np. za zwykłe americano płaciło się tyle samo co za late. Za to w innej kawiarni za takie samo americano i takie samo late płaciło się mniej lub więcej ale za każdą tą samą cenę.
Czym można się było raczyć w restauracjach? Były oczywiście pizzerie można było też zamówić różnego rodzaju sałatki jednak dominowały ryby i owoce morza przyrządzane na tysiąc i jeden sposobów.
Aby zobrazować jak maleńkie jest Cabanas napiszę tylko, że Jedyne sklepy większe od małych pokoi to, dwa samoobsługowe wielkością zbliżone do naszych żabek, asortymentem z resztą też. Pozostałą część wioski stanowiły niewielkie jasne domki stojące jakby w pewnym oddaleniu od deptaku i mieszczące się na obrzeżach wioski hotele.
Co do samych mieszkańców Cabanas, wydawali się być spokojni i na swój sposób powściągliwi. Uprzejmie odpowiadali na zadawane pytania. Zagadnięci chętnie wdawali się w pogawędkę. Jednak utrzymywali zdrowy dystans. Nie przepytywali nas skąd jesteśmy, w którym hotelu mieszkamy, czy jak się nam podoba. Nie zachęcali nas do kupna, czy próbowania czegokolwiek. Pytani o radę np. w kwestii wyboru wina czy miodu bardzo dokładnie opisywali ich walory ale na tym konwersacja zwykle się kończyła. W ogóle Portugalczycy jako tacy, zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie. Zapewne w skutek tego, że największą grupę wśród turystów stanowili Brytyjczycy, z rozmawianiem po angielsku nie było żadnych problemów. Nawet jeśli jakiś Starszy Portugalczyk Nie władał mową Shakespeare’a, momentalnie materializował się młodszy, z którym można się było z łatwością porozumieć. Bardzo podobał mi się też stosunek portugalskich rodziców do ich pociech. Pozwalali się im swobodnie bawić, śpiewać, czy biegać, jednak tylko wtedy, gdy nie zakłócało to spokoju, innych, przebywających na plaży czy w restauracji. Kiedy jednak te cienkie granice były naruszane, milusińscy zostawali spokojnie ale stanowczo przywoływani do porządku. Widać przy tym było, że nie są to metody wychowawcze wdrażane jedynie na wakacje, gdyż wszystko przebiegało naturalnie i bez nerwowości z jednej czy drugiej strony.
Zauważyłam też, że restauratorzy czy sklepikarze bardzo dbają o porządek. Wszystkie upuszczone paragony, czy fruwające na wietrze serwetki były natychmiast sprzątane. stoliki i krzesełka w kawiarnianych ogródkach były systematycznie przecierane, tak iż z przyjemnością zajmowaliśmy przy nich miejsca. Sprzedawcy są też dosyć ufni. Kiedy kupowałam zapalniczkę i nie miałam półtora euro w drobnych a sprzedawca nie miał wydać zamiast iść rozmienić, powiedział, że mam po prostu przynieść mu drobne następnego dnia. Zaskoczyło mnie to o tyle, że kwota wprawdzie nie wielka ale u nas nie raz ganiano mnie po sklepach z powodu 10 groszy., a na dodatek ten akurat sprzedawca widział nas po raz pierwszy. Miłe prawda?
Pogoda w pierwszej połowie czerwca, była dobra dla kogoś, kto tak jak my nie przepada za szalonymi upałami. Przez pierwsze pięć dni utrzymywała się w granicach 27, 32c później już do końca oscylowała wokół 25c Popołudniową porą z nad Atlantyku nadpływały ławice chmur, przynoszących ulgę od słońca. Jednak w przeciągu 14 dni padało tylko raz, przez jakąś godzinę.
Hotel Kabanos, znaczy Cabanas
Do Cabanas można dotrzeć z Faro autobusem przesiadając się w Tavirze. (podróż trwa około godziny), pociągiem (nie wiem jak długo ale maleńka stacyjka jest). Można się też umówić w hotelowej recepcji na przywóz i odwóz na lotnisko. (50 euro za dwie osoby w jedną stronę).
Hotel w którym spędziliśmy całe 2 tygodnie nosi nazwę Cabanas Park. Bierze się ona chyba z jego położenia. Otoczony jest parkiem, z rozległymi trawnikami i klombami pełnymi upojnie pachnących róż. Jest tam również mini zoo z mega głośnym kogutem, kózką i owieczką. Było też trzech psich tenorów dających nocami koncerty basami bassetów. do tego rechotały żaby i romansowały koty. Spanie przy otwartym oknie wykluczone.
Sam hotel to dość długi zawijas i to trochę może utrudniać orientację, komuś, kto próbowałby poruszać się po nim z pomocą laski. Korytarze biegną raz prosto raz ukośnie i chociaż ciągi komunikacyjne są dobrze zaznaczone to na asymetrycznych holach łatwo stracić orientację. I to właściwie jedyny minus.
Basen jest bardzo duży. Główny ma kształt stopy, a pięć jej paluszków to brodziki z ciepłą i zimną wodą i jakieś solanki oraz jacuzzi. Wszystkie mają piękny lazurowy kolor czyściusieńką wodę i poza brodzikami raczej nigdy nie były przesadnie pełne. Miejsca na leżaki jest dużo przy każdych dwóch stolik z parasolką. Co ważne dla nas chodzenie wzdłuż basenu jest bezpieczne ponieważ między chodnikiem a brzegiem jest lekko podwyższona otoczka z gładką fakturą wyczuwalną dla laski.
Po całym terenie hotelu chodzi się bardzo dobrze i bezpiecznie. samochody mogą wjeżdżać jedynie na parking a po parku spaceruje się po wyłożonych płytkami alejkach.
Nie wiem niestety czy hotel oferuje standardowe pokoje. Nigdzie nie znalazłam takiej informacji a sami mieszkaliśmy w apartamencie. Składał się on z: przedpokoju, łazienki, sypialni, i pokoju dziennego z aneksem kuchennym. Balkon spory, z wyjściami z obu pokoi. Sypialnia mała może 8 metrów kwadratowych na dwa tygodnie mieszkania tylko w niej – nie do przejścia. Pokój dzienny gdzieś12 metrów z sofą, małym stolikiem, fotelami i dużym jadalnym stołem z krzesłami. Aneks Bardzo dobrze wyposażony. Wszelkiego rodzaju: zastawa, sztućce, garnki, miski, otwieracze nożyczki itp. Jeśli chodzi o AGD to: Lodówka, ekspres przelewowy do kawy, czajnik do herbaty i mikrofalówka. poza tym Różne myjki, gąbki i szmatki. Zarówno łazienka jak i pokoje utrzymane w bardzo miłej piaskowej kolorystyce. Bardzo czyste. Meble jasne i proste ale nie jakieś obtłuki. Na balkonie mebelki ogrodowe i suszarka.
Personel i obyczaje
Pracownicy hotelu to w przewadze Portugalczycy. ale pracują tam również Ukrainki. Przestrzegałabym rodaków przed zwyczajowym, głośnym komentowaniem wszystkiego w ojczystej mowie, ponieważ mimo, że nie mówią one po polsku, doskonale rozumieją nasz język. A pracują nie tylko jako pokojówki ale również kelnerki. To może ułatwić komunikację osobom nieznającym angielskiego. Ci którzy go znają nie będą mieli najmniejszych problemów z porozumiewaniem się z personelem.
Posiłki są serwowane w formie szwedzkiego stołu, i tu ważna informacja. żeby uniknąć przenoszenia przez gości bakterii na chochle i inne naczynia używane wspólnie po wejściu do restauracji każdy musi umyć ręce w płynie dezynfekującym. Obsługa przestrzega tego z iście gestapowską skrupulatnością. Nie ma po prostu możliwości, żeby ktoś został wpuszczony za barierki zanim to zrobi. Oczywiście jedynymi okazującymi swoje niezadowolenie z tego nakazu byli nasi rodacy. Na dodatek moi krajanie, żenada.
Śniadania są bardzo monotonne. Wędliny, sery, jajecznica i gorące kiełbaski to codzienne, ranne menu. Na szczęście były też jogurty, płatki, drzemy miody i słodkie wypieki i dzięki nim udawało się jakoś tą monotonię znosić. Ale szczerze powiem, że tostów z szynką i serem po powrocie nie tknęłam przez miesiąc.
Za to kolacje i desery, to Jak mówi jedna z moich koleżanek, orgazm spożywczy. Pyszne zupy w formie gęstych kremów, nie solone ponad wszelką miarę tylko przyprawiane koprem, pietruszką, bazylią i kolendrą w zależności od smaku. Na drugie zawsze do wyboru jedno danie mięsne, jedno rybne, i jedno wegetariańskie. Pokombinowane w dodatku tak mądrze, że zawsze było jakieś gotowane i jakieś smażone bądź grillowane. Do tego zwykle ziemniaki, frytki i ryż. Można też było Wybierać pośród dowolnych komponentów do sałatek i różnych warzyw na parze.
Desery i wypieki w regionie Algarve do dziś czerpią z tradycji mauretańskiej. Są nie ziemsko słodkie główne składniki to: orzechy, migdały, rodzynki, wanilia i miód. Cudowne ciasta z delikatnymi kremami, których słodycz znosiły cierpkie porzeczki świeże truskawki, lub niesłychanie aromatyczne pomarańcze. Absolutny smakowy odlot to miniaturowe ptysie z cudownym waniliowym kremem oblane z wierzchu, gorącym, czekoladowym musem.
Jako dodatek do posiłków były zawsze świeże owoce: Arbuzy, Pomarańcze, świeże figi albo jabłuszka. I tu mała dygresja o Przesympatycznych kelnerkach. Nie tylko nas obsługiwały z uprzejmością i dowcipem ale co dziennie rano i wieczorem opowiadały nam absolutnie o wszystkim co można było zjeść. Były też dwie sytuacje, które zwyczajnie nas wzruszyły. Kiedy Piotr poprosił o świeże figi, kelnerka, zwana przez nas śnieżynką, ponieważ miała na imię Sniżana, powiedziała, że musi je open. Zastanawialiśmy się, co też ma zamiar z nimi zrobić. Bo open to raczej można ananas albo orzech kokosowy. Jednak jak się okazało, ta przemiła kobieta przyniosła mu figi już obrane. Innym razem kiedy mi przyszła ochota na jabłuszko, dostałam je nie tylko obrane ale i pokrojone w ósemki. Myślę, że jednego znajomego podróżnika, taki deser uradowałby nadzwyczajnie.
Jeśli chodzi o dania lokalne to dominowały ryby i owoce morza. Mieliśmy przyjemność spróbować m.in. takich specjałów jak: kalmary faszerowane mięsem., kalmarowe krążki frytowane, których nazwa brzmiała jak: Lulasz Fritasz, Placuszków rybnych z zębacza pasiastego, czy małego rekina zwanego u nich dogfish a u nas psiakiem. Zawdzięcza on swoją nazwę psiej robocie, jaką jest obdzieranie go z łusek i szorstkiej skóry. Jako że oboje jesteśmy miłośnikami, wszelkiego rodzaju: mięczaków, skorupiaków i innych szczypczyków, tego co było w kolacyjnych propozycjach było nam mało. Głównie dla tego, że potrawy mimo iż smaczne były jednak przygotowywane na skalę zbiorową a więc bez jakiejś szczególnej finezji. Postanowiliśmy zatem, zaznajomić, w formie lunchu, nasze podniebienia, z tym co każdego ranka wyławia się z okolicznych wód. Na przeciw naszym oczekiwaniom, wyszedł Hotelowy kucharz, którego mieliśmy przyjemność poznać po jednej z moich przyprawowych katastrof.
Ponieważ na niektóre przyprawy reaguję objawami alergii, które są delikatnie rzecz ujmując natychmiast widoczne, kucharz ów, zainteresował się co też, tak mi nie posłużyło? I tak od słowa do słowa delikatnie daliśmy mu do zrozumienia, że menu lunchowe składające się z tostów, sałatek i pizz nie specjalnie nam leży i że, jeśli byłaby taka możliwość w ramach menu la carte, chętnie zawarlibyśmy bliższą znajomość z tutejszą kuchnią morską. Od następnego dnia przez 10 kolejnych, Mieliśmy zaszczyt podziwiać kunszt kulinarny kucharza przekładający się na: aromatyczne śródziemnomorskie sosy, Mięciusieńkie macki ośmiornicy, smakowite i lekkie kalmary marynowane w kolendrze i czosnku. Muszę przyznać, że życzyłabym sobie w życiu zawierania większej ilości podobnych znajomości. Nawet jeśli, jak w tym przypadku miało by je poprzedzać siąkanie, łzawienie i płonięcie purpurą.
Więcej atrakcji, bardziej lub mniej planowanych
Na zakończenie, jeszcze słów kilka o tym co oprócz standardowych usług, oferuje hotel. Są słoneczne tarasy, spa, aquarobic i wodne oraz „lądowe” animacje dla dzieci. Te ostatnie jednak, wyłącznie w wysokim sezonie. Oryginalną atrakcją są jednak oferowane przez Cabanas Park, wycieczki: Ornitologiczna – do rezerwatu ptaków wodnych (przewodnik), Nurkowa – Do kolonii morskich koników (przewodnik), Kajakowa – szlakiem nadmorskich wysp (wschód lub zachód słońca przewodnik). Można też wypożyczyć kajaki oraz rowery. Do kolacji dwa razy w tygodniu muzyka na żywo: raz, jazz i raz, złote przeboje.
Hotel zarówno pod względem oferty, jak i obsługi oraz standardu, oceniam na bardzo mocne 4 gwiazdki. Jest nieduży,, obsługa: kompetentna, komunikatywna, z indywidualnym podejściem do klienta. Obiekt nowoczesny, czysty i komfortowy, otoczenie: Ciche, bezpieczne, i urokliwe.
Nic zatem dziwnego, że przed przeprowadzką do Hiszpanii zastanawialiśmy się, czy czasem nie byłaby możliwa rezygnacja z drugiego tygodnia w Hiszpańskim hotelu Asure i pozostanie w naszym parku. Mimo, że wydawało się to nam raczej niemożliwe, postanowiliśmy zapytać Panią rezydent o taką ewentualność. Gdy tylko przyszliśmy na spotkanie o charakterze informacyjnym, co do naszego transferu do Hiszpanii a reszty Polaków do kraju, Usłyszeliśmy na wstępie prośbę o poświęcenie na spotkanie więcej czasu, bo z nami szykuje się dłuższa rozmowa. Od razu zorientowaliśmy się, że coś poszło nie tak. Zwłaszcza, że Rezydentka bardzo szybko odprawiła obie pozostałe pary i poprosiła nas o rozmowę sam, na sam.
Na Początek oznajmiła nam, że niestety, wszystkie trzy hotele sieci Asure w Hiszpanii zbankrutowały i wszystkich zakwaterowanych w nich Polaków, (w liczbie 80) przeniesiono do jednego hotelu, w którym i my mamy zostać umieszczeni. Mi w tym momencie zapaliła się lampka alarmowa. Bo jeśli od tak udało się dokwaterować taką ilość dodatkowych gości, to hotel ów, musiał być raczej z tych „bardziej pojemnych”. Mój Piotr twierdzi, że jeśli otworzy się przede mną najmniejsze choćby pole do negocjacji, sprawa jest już dla drugiej strony przegrana. Rozumiecie zapewne, że pani rezydent, zaczynając rozmowę tak niefortunnie, właśnie to zrobiła.
Kiedy tylko skończyła swoją kwestię, zaczęłam dopytywać o bardziej szczegółowy opis obiektu. Oczywiście okazało się, że moje przypuszczenia, jak najbardziej się potwierdziły. W skutek czego Bez zapalczywości ale stanowczo oznajmiliśmy, że generalnie tym co w głównej mierze w naszym przypadku przesądza o wyborze konkretnych hoteli, jest ich rozmiar. I że oczywiście rozumiemy jej sytuację ale jedynym, kompromisem, jaki możemy zaproponować jest, pozostanie w obecnym hotelu oraz, że jeśli nie będzie to możliwe. Następnego dnia wracamy z naszymi rodakami do Polski. Z jednej strony miałam oczywiście świadomość, że decyzja nie leży do końca w jej gestii ale szczerze mówiąc, trochę mnie irytował jej brak empatii. Widziała przecież, że ja widząc tyle co nic, jestem przewodnikiem dla Piotra i jakoś nie specjalnie przejęła się tym, jak mielibyśmy dać sobie radę w molochu do którego zamierzała nas przenieść. Dlatego skrupuły odłożyłam na później. Całkiem słusznie z resztą, gdyż jak się potem okazało, Pani owa nie tylko o rozmiarze hotelu nie raczyła nas poinformować. Jakoś o fakcie, że mimo iż mamy zarezerwowany apartament, a zamieszkać mamy w standardowym pokoju, ponieważ tamten hotel jedynie takie oferował, nawet się nie zająknęła. Podobnie jak, o drobiazgu, że na plażę trzeba z niego iść prawie 2 kilometry. żebym przez czytających nie została źle zrozumiana, nie domagam się absolutnie nigdy, jakiegoś specjalnego traktowania dla siebie. Jednak nie jestem w stanie przystać na sytuację, w której to ja muszę dociekać, czy standard mojego urlopu nie będzie znacząco odbiegał od tego, na który się z operatorem umawiałam. Uważam, że Pani rezydentka w ramach zwykłej, ludzkiej przyzwoitości, zwyczajnie powinna nam była o tym powiedzieć i umożliwić nam świadome podjęcie decyzji. Na szczęście obsługa Cabanas park nie robiła najmniejszego problemu i nawet zamieszali w swoich rezerwacjach tak, że nie musieliśmy zmieniać pokoju. Tak też drugi tydzień spędziliśmy w dobrze poznanym już miejscu, ciesząc się słońcem, plażą i znakomitym hotelem.
Aż przyszła pora pożegnania sympatycznego Cabanas i powrotu w iście jarmarcznej atmosferze do Katowic.