Najczęściej czytam książki, które pozwalają mi się od siebie oderwać. Pozwalają mi też złapać do siebie dystans, niczym do czyjejś mniej lub bardziej zajmującej historii zasłyszanej od obcych w podróży. Trafiają się na szczęście i takie, które otwierają we mnie liczne drzwi na długo nie pozwalając mi ich na powrót zatrzasnąć.
Powieść Anne Sward „Do utraty tchu” jest właśnie jedną z nich. Autorka przędzie przy pomocy lirycznego języka nić losów Lo, dziewczynki wychowywanej przez liczną, dorosłą już rodzinę, która z północy Szwecji przeprowadza się na południe i z jednej strony próbując ugasić tęsknotę za dawnym a z drugiej zachłystując się tym co nowe i wygodne, na nowo układa złożone relacje pomiędzy poszczególnymi jej członkami.
Mając siedem lat, Lo splata swoją drogę z Lukasem. Trzynastoletnim synem Węgierskiego imigranta kryjącym w sobie mroczną tajemnicę i niezgłębione pokłady melancholii.
Jest to opowieść wymagająca od czytelnika skupienia, Pełna jest umiejętnie sformułowanych niedopowiedzeń,pozornie nieistotnych szczegółów symboli i odniesień tworzących jednak kanwę dla następujących po sobie zdarzeń. Sward przyobleka opowiadaną przez siebie historię w kolory, zapachy i dźwięki północnej przyrody. czyniąc to tak sugestywnie, iż na długo niczym żywe ciągle wspomnienia utrzymują się pod powiekami.
Powiedzieć, że ta powieść jest o miłości to za mało, Gdyż jest próbą opisania: czym jest miłość gdy się na nią czeka i zanim się nią stanie, czym jest gdy już płonie i jak chciało by się by nigdy się nie przydarzyła i czym może się stać gdy jest ukrytym żarem a zdawać by się mogło, że dawno wygasła. Jest też próbą odpowiedzenia na pytanie, czy przestrzeganie przed miłością i wyrzekanie się jej ma w ogóle sens, i czy stawianie oporu jej obezwładniającej sile lub zastępowanie jej ucieczką w coraz to nowe chwilowe zadowolenie Pozwoli zdławić trawiący bohaterkę ogień.